Dark Mode On / Off

Kolejne piękne miejsce i kolejne w którym lepiej nie fotografować pasących się na ulicach lam. Na każdą średnio przypada 8 właścicieli i każdy z nich domaga się dolara, za sfotografowanie swojego zwierzęcia. Kilka takich zdjęć i nie starczy już na hotel. Zwłaszcza, że na widok turystów z aparatem tłum zdaje się gęstnieć. Jeszcze moment i zaczną przyprowadzać wszystkie znalezione w okolicy zwierzęta.

Zupełnie inna sprawa w Arequipie to baza hotelowa. Jeżeli rezerwujesz hotel, upewnij się najpierw, że będziesz miał dostęp do wody. W naszym hotelu, jedyna woda w okolicy, to pływ w wiadrze podstawionym pod rynnę (najwyraźniej padało). Recepcjonista, z rozbrajającą szczerością odpowiedział nam, że w całym mieście nie ma. Nie myśląc zbyt wiele, zostawiliśmy w pokoju bagaże i ruszyliśmy na dół do knajpy, naiwnie myśląc, że bez wody da się coś ugotować. A owszem. Okazało się, że można, a nawet więcej, w łazience można umyć ręce. Na dodatek ludzie pytani o to, kiedy włączą w mieście wodę, dziwnie się na nas patrzą i chyba starają się jak najszybciej się oddalić na bezpieczną odległość.

Tak oto, zaaranżowaliśmy pierwszą ucieczkę z południowoamerykańskiego hotelu. Całe szczęście, że nie musieliśmy podawać danych karty płatniczej. Właściciel hotelu już chyba nie popełni więcej tego przeoczenia. Jak zapewne się domyślacie, pod wieczór trudno jest znaleźć wolny pokój. Poszliśmy na łatwiznę i poszliśmy do najdroższego hotelu w mieście. Na warunki polskie był bardzo tani, tak więc wybór udał nam się doskonale.

Po wyjątkowo dobrze przespanej nocy z rana wyruszyliśmy na śniadanie, na rynek. Ja zamówiłam omlet a Marek dał się namówić na zestaw regionalny. Po długim oczekiwaniu, moja ciekawość została w końcu zaspokojona. Najpierw na stół wjechał mój omlet, a potem śniadanie Marka. Na talerzu poza surówką i jednym gigantycznym ziemniakiem (z resztą, nikt nie pomyślał, że można by go obrać przed podaniem) leżał upieczony zwierz, z urody szczur, z wyglądu rozjechany przez samochód. Marek wcale się nie przestraszył. I słusznie. Lokalnym specjałem okazała się być pieczona świnka morska (przepraszam wszystkie dzieci, poproście rodziców o kupno psa). Kiedy okazało się, że Markowi nic nie jest, sama też spróbowałam. Nie wiem co oni widzą w tych świnkach morskich, skoro poza skórą i kośćmi nie ma tam niczego. Nadłubał się ten biedny Marek i namęczył przy tym gryzoniu i w konsekwencji wstał od stołu głodny. Warto było spróbować regionalnej kuchni ale następnym razem będzie hamburger z frytkami.

Po porannej przygodzie udaliśmy się na zwiedzanie pobliskiego klasztoru. Miejsca zamkniętego przed światem. Społeczność klasztorna stworzyła tu coś w rodzaju miasta w mieście. Izolacja miała służyć wyższym celom. Cokolwiek nie przyświecało, idea była zapewne wzniosła. Teraz dla odmiany klasztor jest otwarty dla zwiedzających, bo nikt już się nie pali do roli odciętego od świata, skupionego na modlitwie i medytacji, zakonnika.

Po opuszczeniu klasztoru mam pewne przemyślenia. W każdej społeczności istnieje swoisty podział klasowy, nawet jeśli pierwotna idea tego nie przewidywała. Ludzie prędzej czy później sami dokonują podziałów. Oglądałam cele zwykłych i apartamenty wysoko postawionych mniszek. Zastanawiam się jak wielki szok musiały przeżywać dziewczęta, które zamykały się w klasztorze w imię ideałów, a stawały się w istocie służącymi zasiedziałych przełożonych.

No ale dosyć tych smutnych rozważań. Opowiem Wam o drugiej części dnia. Wybraliśmy się do muzeum. Jak zawsze w takim miejscu, poza kilogramami nagromadzonego kurzu, można znaleźć coś ciekawego. Na mnie wrażenie zrobiła biblioteka starodruków, map oraz nut. Całe to pomieszczenie aż tętniło klimatem starych baśni. Niestety tym razem bibliotekarz okazał się „władcą książek”. Nie spuszczał z nas podejrzliwego spojrzenia. Jak bazyliszek strzegł swoich skarbów, pilnując, żebyśmy nie zrobili ani jednego zdjęcia. Szkoda, nigdy nie widziałam takiej biblioteki, ale mam nadzieję, że jeszcze będę miała szansę zobaczenia podobnej…