Wynajęliśmy terenówkę. Suzuki Vitara. Właściciel auta prawdopodobnie kupił go od jakiegoś muzeum i zadbał, żeby pozostało w stanie oryginalnym. Nie musieliśmy pozostawiać żadnego zastawu. Samochód w trakcie jazdy pozostawia po sobie ślad w postaci wąskiej strużki rdzy. Właściciel, jeśli będzie potrzeba, idąc po śladach znajdzie nas w ciągu godziny, dwóch. Samochód zabezpiecza nam możliwość dojechania na każdy koniec wyspy. Jednak prawdziwa romantyczna przygoda, to przejażdżka konna wzdłuż brzegu oceanu i szlaku kolejnych stanowisk Moai.
Przejście od słowa do czynu zajęło nam godzinkę. Wystarczyło pytanie zadane Diego i godzinę później, pod naszym hotelem stały dwa rumaki. Konie, jak konie, ale osprzęt złożony „z czego się dało”. Przygotowany przez łebskiego rzemieślnika do jazdy w stylu westernowym. Konie dobrze odżywione, wypoczęte i zrelaksowane. Ich właściciel wziął zapewne pierwszą lepszą parę ze stad pasących się na całe wyspie. Co prawda spodziewaliśmy się jakiegoś przewodnika, ale po co? Tutaj nie można się zgubić, a konie same znają drogę. Wiedzą dokładnie którędy iść, żeby nie obić sobie kopyt na wystających wszędzie kamieniach. Właściciel rzucił, że wróci po konie o 14tej i pożegnał nas szerokim uśmiechem (nie było tanio). Tak więc ruszyliśmy na konną wycieczkę po wyspie.
Nie będę Was zanudzał opowieścią o naszej wycieczce. Dość powiedzieć, że wróciliśmy zgodnie z umową, dokładnie o 14:00 i z ulgą zasiedliśmy w miękkich fotelach. Podłożenie worków z lodem byłoby dobrym pomysłem, gdyby nie fakt, że kostki lodu są twarde. Konie pozostawiliśmy na łące przed drzwiami do naszego pokoju i spokojnie zajęliśmy się czekaniem na ich właściciela.
Po godzinie zaczęliśmy rozmawiać o punktualności Wyspiarzy. Po dwóch pojawił się pierwszy niepokój. Po trzech zaczęła się ulewa, z litości zabraliśmy konie pod daszek nad drzwiami hotelowego pokoju. Po czterech godzinach oczekiwania, wyruszyłem na poszukiwanie właściciela koni. Mary i Diego nie było w pobliżu, zaczepiłem pierwszego lepszego przechodnia. Miasteczko jest małe, może rozpozna właściciela po niecodziennym wyglądzie siodeł. Facet machnął ręką i tylko rzucił pod nosem, żeby puścić konie, same wiedzą co zrobić.
Akurat, kiedy pod wieczór zacząłem się cieszyć, że stałem się właśnie właścicielem dwóch pięknych rumaków, pojawił się ich właściciel. Zgarnął pieniądze, podziękował, zagwizdał na konie i odszedł w siną dal. I pół dnia poszło się… Ech…