Zagląda do samochodu. Patrzy na nas, jego twarz rozjaśnia uśmiech, kiedy pyta, czy nie potrzebujemy pomocy. Kiedy odpowiadamy, że nie, z wyrazem zawodu na twarzy wraca do radiowozu. Rusza z piskiem opon, pozostawiając za sobą chmurę pyłu.
Zaskoczeni takim obrotem spraw oddychamy z ulgą. Pobyt w meksykańskim areszcie musi być koszmarnym przeżyciem. Ruszamy w drogę. Zaczynamy od najdalej położonego celu, Tulum, nadmorskiej twierdzy Majów. I wiecie co? Jako pierwsze, odwiedzane na Jukatanie (już na terenie stanu Quintana Roo) miejsce, robi wrażenie. Jeśli, tak jak my, zjechało się wcześniej cały prekolumbijski Meksyk, to miejsce nie jest warte przejechania tych wszystkich kilometrów. Te okolice półwyspu Jukatan nie są przeznaczone dla travellerów.
Po przejechaniu dziesiątek, a może setek topes, witamy w Valladolid. To kolejne, uwielbiane przez turystów miejsce, gdzie można odwiedzić kilka bardzo znanych cenotes. To wypełnione wodą studnie krasowe. Niektóre otwarte, niektóre wewnątrz jaskiń. Szczególnie w tych położonych pod ziemią warto popływać w krystalicznie czystej, chłodnej wodzie. Lunch w centrum Valladolid uświadamia nam, że potrawy, które można zjeść w meksykańskiej knajpie w Polsce, wcale meksykańskie nie są.
Dojeżdżamy do Chichen Itza. Każdy zna absolutny Meksyku, piramidę Kukulcana. Od wielu lat nie można już wspinać się na jej szczyt. Wielka szkoda. Największe wrażenie robi wspinaczka po niezwykle stromych schodach. W czasach, kiedy piramida nie była zamknięta, można było zobaczyć ludzi, którzy schodzili po schodach, zsuwając się na pośladkach stopień po stopniu.
Jeżeli chcesz kupić tu pamiątki, targuj się do upadłego. Tutaj można zbić każdą cenę. No może za wyjątkiem sieci sklepów Oxxo.