Nepal to brama Himalajów. Widać to bardzo dobrze podczas lądowania. Nie jest łatwo, gładko i przyjemnie. Pilot wyczynia nie lada sztuki, żeby trafić w lotnisko, jednocześnie omijając okoliczne góry. Jakie to niełatwe zadanie, widać po dużej liczbie wraków porozrzucanych wokoło pasa startowego.
Po wylądowaniu okazuje się, że słabo tu z językiem angielskim. Nawet urzędnicy imigracyjni niezbyt dobrze radzą sobie z odpytywaniem przybyszy. Ten, który obsługuje nas, niezrażony tym, że przylecieliśmy tu w celach turystycznych, do paszportów wbija nam wizy pracownicze.
Nepal, podobnie jak Indie, jest krajem wysoce uduchowionym, ale biednym. Świadczy o tym wielka liczba, niezbyt dobrze utrzymanych świątyń, oraz fakt, że corocznie kraj obchodzi ponad 200 religijnych świąt. Gdyby każde z nich było dniem wolnym od pracy, to po odjęciu urlopów i weekendów, przeciętny Nepalczyk spędzałby w pracy około 3 dni.
Bieda wiąże się oczywiście z tym, że krajem rządzi partia komunistyczna. Maoiści przepędzili króle 17 lat temu. Ale za monarchii wcale nie było lepiej. Najbogatszy obywatel, król, swoim majątkiem ledwie dorównywał przeciętnemu reprezentantowi klasy średniej w Europie.
Wędrując po mieście postanawiamy nająć przewodnika. Pomaga nam w tym hałaśliwy naganiacz, przedstawiając nam kandydaturę milczącego, pryszczatego nastolatka. Nawet trochę mówi po angielsku, jednak jego słownictwo ogranicza się do:
– yes, no,
– this is a temple,
– go inside and look.
Dzięki niemu wiemy, że to, co wygląda na świątynię, jest świątynią.
Po drugiej czy trzeciej , wychwalanej nam w wyżej opisany sposób, świątyni, nasz „przewodnik” wylatuje z roboty. Wzrusza ramionami., wyjmuje komórkę i zabiera się za skrolowanie. Praca to strata czasu, skoro w Internecie tyle ciekawych rzeczy.
Zaczepia nas starszy pan. Płynny (no prawie płynny) angielski. Opowiada nam, że nie ma co prawda uprawnień przewodnika, ale jest z wykształcenia historykiem sztuki. BINGO.
– ile będzie nas kosztować Twoja usługa – pytam
– zapłacisz według swojego uznania, jak skończymy – odpowiada
Ruszamy na wycieczkę po mieście. Od razu zbaczamy z pierwotnie obranego kursu. Okazuje się, że poza ściśle turystycznymi rejonami, Katmandu to także zupełnie inny świat. Zaczarowany można by rzec. Miejscowi odpoczywający przed swoimi stareńkimi domami i ani jednego turysty.
Idąc za naszym przewodnikiem, skracając drogę przechodząc czasem przez czyjeś podwórko, innym razem przedzierając się przez krzaki porastające brzeg rzeki, poznajemy coraz więcej ciekawych miejsc. W pewnym momencie natykamy się na pogrzeb. Ciało zmarłego niesione jest przez żałobników w kakafonii dźwięków wydawanych przez długie trąby, walczące o pierwszeństwo z dzwonkami. Cały kondukt pogrzebowy rozciąga się na kilkaset metrów. Żałobnicy idą dość szybko.
– Idą nad rzekę – tłumaczy nasz przewodnik – tam czeka już stos pogrzebowy na którym ciało spłonie.
– Czy tak wygląda każdy pogrzeb w Nepalu?
– Owszem, gdybyśmy mieli pieniądze kremowalibyśmy naszych zmarłych w Indiach w Varanasi, jednak wysokie koszty sprawiają, że nas na to nie stać.
– Rodzina zmarłego nie była bogata, tak jak większość rodzin zamieszkujących nasz kraj – nasz przewodnik wskazuje płonący stos – dla tego używają głównie słomę i znalezione kawałki drewna. W dawnych czasach, używaliśmy szlachetnego drewna. Dusze naszych zmarłych unosiły się do nieba razem z aromatycznym zapachem palonego drewna sandałowego.
Przy płonącym stosie nie został już prawie nikt z tłumu żałobników. Siedzi tu zaledwie kilka osób, które pilnują, żeby ogień nie zgasł. Rozmawiają między sobą normalnie, żartują, śmieją się. To nie jest rodzina zmarłego, jedynie ludzie wynajęci do skremowania ciała. Pomimo ich „niegodnego” zachowania, czujemy atmosferę smutku i tęsknoty. Życzymy zmarłemu, żeby pomimo tego, że ceremonia nie odbywa się w Varanasi, osiągnął Nirwanę.
Dzisiaj bardzo dużo zdjęć. Zapraszam i tradycyjnie przypominam, że tapnięcie lub klikniecie otwiera pełen rozmiar fotografii. Wszystkie publikowane na stronie zdjęcia znajdziesz tutaj.