Piękny słoneczny dzień, a jednak bardzo duże fale. Odkrywam, że jeśli stanę w miejscu gdzie woda zaczyna się spieniać, powstała w ten sposób kipiel porywa mnie i pcha go przez minimum kilkanaście metrów plaży. Uczucie jak na zjeżdżalni na której ciało unosi się na poduszce powietrznej. Coś jak surfing, ale na własnych plecach, czasem brzuchu, a czasem, jeśli fala jest większa, w ciągłym ruchu obrotowym we wszystkich kierunkach. Doskonała zabawa na plaży, z wyjątkiem tego, że po kilku takich zjazdach (a raczej wjazdach) slipki napełniają się dużą ilością grubego piachu i kamyków, kto wie może nawet jakichś morskich żyjątek.
W okolicy nie ma prysznica, a drapiący piasek trzeba jakoś usunąć. Postanawiam poradzić sobie inaczej. Na pokrętny, ale mam nadzieję skuteczny sposób. Wchodzę głębiej w morze, wyskakuję ze slipów i przepłukuję je morską wodą. Już kilka metrów od brzegu dno gwałtownie upada, do około 5 metrów. Tak więc operację przeprowadzam bez dostępu gruntu. Unosząc się na wodzie zdejmuję kąpielówki, przepłukuję je dokładnie i próbuję nałożyć je z powrotem.
I tu niespodzianka. O ile zdjęcie gatek nie było problemem, to przy tak wysokiej i spienionej fali ich założenie jest wręcz niewykonalne. Na dodatek, kilka zawirowań, z uporem maniaka próbuje mnie wepchnąć pod wodę. Z drugiej strony, czy publiczność na brzegu zasługuje na pokaz moich klejnotów rodowych? Tłumy kobiet, które widząc mnie w tym stanie, dopadną mnie w celu zawarcia bliższej znajomości. Nie ma wyjścia. Kilka minut walki z żywiołem i slipy są na właściwym miejscu.
Następny krok to powrót na stały ląd. Niby proste, to raptem kilkanaście metrów. W pierwszej próbie pokonuję około 10 metrów. Jednak cofająca się fala porywa mnie do punktu wyjścia, przy okazji pojąc mnie litrami morskiej wody. Następna próba, dotykam stopą krawędź gwałtownie opadającego dna. Niestety, kolejna cofająca fala i znowu jestem w punkcie wyjścia. Kilka kolejnych prób, każda zakończona z tym samym efektem, i coraz większą ilością wody w żołądku.
Krótki odpoczynek na plecach. Woda tu jest tak zasolona, że wystarczy się na niej położyć, nie ruszać się, ciało samo utrzymuje się na powierzchni. Niestety nie dotyczy to sytuacji, w której najwyższe fale co chwila przykrywają mi głowę. Tak więc pozostaje podjąć ostatnie rozpaczliwe próby, oczywiście bez powodzenia. Za każdym razem powtarza się ten sam, znany mi scenariusz. W końcu ciało odmawia posłuszeństwa, wysyła sygnał „dość już tej wody lejącej się do wnętrza”. Czuję pierwsze skurcze krtani. Łapanie powietrza jest coraz trudniejsze. Każdej próbie złapania oddechu towarzyszy odgłos rzężenia i za każdym razem coraz mniej tlenu trafia do płuc.
Czas się poddać. Podnoszę rękę i wołam:
– help, help!!!!
Stojąca na brzegu Agnieszka, najwyraźniej opatrznie rozumiejąc moje machanie, odmachuje radośnie, wołając:
– Hej! Jak się bawisz?.
Krzyk wydawany przez zaciśnięte gardło nie dociera do brzegu.
Na szczęście w pobliżu są rybacy. Odpoczywając na brzegu orientują się błyskawicznie co się dzieje. Widok skaczącego do wody Meksykanina z kamizelką ratunkową w garści, napełnia mnie odrobiną nadziei. Dopłynięcie zajmuje mu kilka chwil. Dla mnie to godziny walki z żywiołem. Wkłada mi w garść kamizelkę ratunkową. Pomny faktu, że spanikowani topielcy stanowią dość często zagrożenie dla ratownika, powtarza kilka razy:
– Take it easy, man
Mnie nie trzeba powtarzać dwa razy. Zachowuję na tyle zimnej krwi, że rozluźniam ciało i pozwalam się holować.
Pomimo zabezpieczenia w postaci ratownika i unoszącej mnie kamizelki nadal odczuwam coraz większe trudności w oddychaniu. Chyba zaczynam już trochę tracić świadomość, bo jedyne co pamiętam z tych kilku minut, to fakt, że nie zbliżamy się wcale do brzegu. Pamiętam też odgłos maltretowanej krtani i płuc które nie mogą zaczerpnąć powietrza. Mój ratownik, z zimną krwią wybiera jedyny sensowy kierunek. Dla czego ja nie pomyślałem o tym wcześniej? Holuje mnie do kotwiczącej z dala od brzegu łodzi. Kila prób dostania się na jej pokład, aż w końcu moje pozbawione tlenu mięśnie stają na wysokości zadania i udaje mi się podciągnąć na burtę. Ma wysokość kilkumetrowego budynku.
W bezpiecznym już miejscu nadal walczę o każdy łyk powietrza. Warto zadbać o to, żeby nie zwymiotować na dno cudzej łodzi. Udaje mi się dać znak Agnieszce że jestem cały. W międzyczasie zrozumiała co się dzieje. Z brzegu dopływa kolejnych dwóch Meksykanów. Jeden z nich zapina mi kamizelkę ratunkową. Byłbym szczęśliwy, gdyby nie pomysł jaki rzuca jeden z moich ratowników:
– Wskoczymy teraz do wody – mówi – zaholuję Cię do brzegu.
– No, please no… – Udaje mi się wyszeptać płaczliwym głosem:
Kątem okaz zauważam z ulgą, że na dni łajby stoi baniak z benzyną. Cud, jako, że większość rybaków nie pozostawia benzyny na zakotwiczonych łodziach. Silnik uruchamia się z pewnymi oporami. Jednak wystarczy cztery czy pięć prób. Kilka minut i jestem znów na bezpiecznym piasku na brzegu oceanu.
A co z piaskiem i kamykami w moich kąpielówkach? Na hotelowej podłodze po ich zdjęciu usypałem sporą kupkę, muszelek, piasku i morskich żyjątek.
Podziękowanie dla pracowników firmy Azul Profundo, oraz rybaków Puerto Angel za uratowanie życia. Żaden z nich nie przyjął ode mnie rzeczowych wyrazów wdzięczności. Nawet marnej butelczyny tequili.