Nadrabiamy zaległości. Zacznę od końca. Do Hanga Roa dolecieliśmy wieczorem, ale na szczęście na lotnisku czekali na nas właściciele hotelu. Mara i Diego. Powitali nas nakładając nam naszyjniki z kwiatów i muszelek. Te drugie piękne i na pewno je zachowamy. Hotel znajduje się 3 minuty drogi od lotniska, jest mały i nie przypomina tych, które znamy z turystycznych kurortów. Nie ma klimatyzacji. Zamiast niej na suficie wisi wiatrak. Z wyglądu, nie budzi zbytniego zaufania. Ale jest i trochę schładza gorące i duszne powietrze. Ciekawe jak będzie w dzień.
Pierwszą myślą jaka wpadła nam do głów, to obejrzenie wschodu słońca u stóp ogromnych i majestatycznych moai. Pobudka o 4 rano nie była łatwa. Przed wyruszeniem musieliśmy wyeksmitować z wnętrza naszych butów sporą rodzinę karaluchów. Nie dały się łatwo, ale w końcu poszły spać pod ścianą budynku. Ale w końcu wyruszyliśmy w nieznane. Z latarką, ale nieco po omacku. Droga do miasta była łatwa, choć po ciemku nieco wyboista. Wystarczy iść zawsze tam, gdzie prowadzi w dół. Jedyne światło nad morzem to oświetlenie małego portu rybackiego. Dalej wzdłuż morza trzeba iść łąkami. Usianymi odłamkami wulkanicznej skały. Nie wiem jak to się stało, że udało się dojść do celu bez żadnych urazów. Najważniejsze, że jest. Kawałek ciemnej kamiennej kolumny, otoczonej całkowitą ciemnością.
Ale w końcu nadszedł wschód słońca. To trzeba zobaczyć, powoli wyłaniają się z mroku kamienne platformy, a na nich moai, czyli olbrzymie figury, wykute w zboczu wulkanu i przetransportowane na brzeg morza. Są ogromne, lecz nie aż tak, jak wydawałoby się oglądając je na zdjęciach, czy w filmie. Rysy twarzy, dłonie są raczej symboliczne, ale tajemnica ich powstania sprawia, że jednak widzimy w nich prawdziwe dzieła sztuki. Kiedy słońce znajduje się już bardzo wysoko, wracamy do naszego hotelu na śniadanie. Przyrządzone przez Marę, nie wiem, czy kiedykolwiek zdarzyło mi się jeść tak dobre.
A podróż na Wyspę Wielkanocną? Granicę z Peru przekroczyliśmy szybko i bez problemów. Te zaczęły się w drodze do Santiago. Okazuje się, że mieszkańcy Chile mają przemyt we krwi. Zakupy w Peru są bardzo tanie i jeżeli tylko uda się przewieźć telewizor, czy komputer przez kontrolę celną, oszczędność jest ogromna. Na granicy nie sprawdzają bardzo dokładnie. Kontrole zaczynają się kilka kilometrów dalej. Autobus, którym jechaliśmy, zatrzymywany był kilkukrotnie. Za każdym razem musieliśmy wyjść na zewnątrz, wyjąć nasze bagaże i poddać je wnikliwej kontroli. Nie wiem jak to możliwe, ale za każdym razem celnicy nie zauważali kartonów z kontrabandą ukrytych dość niechlujnie za fotelem kierowcy.
Droga autobusem z pięknego miasta Arica jest wyzwaniem dla wszystkich tych, którym przyszło do głowy zaoszczędzić na samolocie. 2.000 km przejechaliśmy w 28 godzin. Na pokładzie bardzo wygodnego autobusu jest pełny serwis, jak w samolocie, tylko jedzenie zimne. Na szczęście dłuższy postój w połowie drogi, na parkingu przed znajomym barem, pozwolił na uzupełnienie kalorii za pomocą słynnego, chilijskiego steku. Mmmmm. Palce lizać. Z jajkiem sadzonym i frytkami. Zupełnie nie rozumiem skąd nazwa „stek na ubogo”.
Na koniec 4 godziny lotu na Wyspę Wielkanocną. I wszystko stanęło pod znakiem zapytania, kiedy jedna z pasażerek poczuła się źle. Pilot zdecydował o dalszym locie do celu. Panią przykryto kocem. Ktoś położył na jej głowie gazetę, kiedy wylądowaliśmy, nikt nie zawracał sobie głowy wezwaniem karetki.